„Tak to bywa, że trafiają się wzloty i upadki”, tłumaczy frontman zespołu Oli Sykes. „Sprzedaliśmy wszystkie bilety na Brixton, ale zaraz był inny festiwal, gdzie było beznadziejnie. Przy Sempiternal po raz pierwszy było zdecydowanie pozytywnie przez cały czas”. A potem właśnie wspomniane wcześniej Wembley 2014. Ten zapierający dech w piersiach triumf zespołu, który zgromadził przed sceną 12 500 szalonych, moshujących fanów, można zobaczyć na własne oczy dzięki wydawnictwu „Live At Wembley DVD”. Klawiszowiec i programista zespołu Jordan Fish opisał tamten koncert jako „ukoronowanie wszystkiego”. „Miałem poczucie, że jako zespół wkroczyliśmy na kolejny poziom”, stwierdza Fish. „Właściwie było tak, jak gdybyśmy stali się innym zespołem”. Wielu artystów zadowoliłoby się takim osiągnięciem i na pewien czas spoczęłoby na laurach. Być może kiedyś w przeszłości Bring Me The Horizon też mogłoby tak postąpić. Na przykład po sukcesie ich przełomowego trzeciego albumu z 2010 roku „There Is A Hell, Believe Me I’ve Seen It. There Is A Heaven, Let’s Keep It A Secret” potrzebowali dłuższego czasu z dala od presji życia w trasie, by dokładnie zaplanować swoje kolejne muzyczne kroki, uleczyć nadwątlone ciała i zmęczone umysły, a także uporządkować sprawy osobiste.
Tym razem jednak, jak mówi Fish, „Nie było czego porządkować. Nie musieliśmy niczego nikomu udowadniać ani muzycznie ani w życiu osobistym. Wszyscy dobrze się dogadywali, wszyscy byli zadowoleni. Nie potrzebowaliśmy odpoczynku, bo wszyscy czuli się tak dobrze.” Obecnie zespół znajduje się w punkcie, który najlepiej opisuje jego nazwa „Bring Me The Horizon” – muzycy nieprzerwanie poszukują nowych celów. Jak ujął to Sykes, „W chwili naszego sukcesu na Wembley czuliśmy, że jesteśmy w stanie napisać muzykę lepszą niż tę z Sempiternal”. Zatem choć management i wytwórnia byli skorzy darować Bring Me The Horizon kilka miesięcy wolnego, to tuż po Bożym Narodzeniu Fish, Sykes, gitarzysta Lee Malina, basista Matt Kean i perkusista Matta Nicholls poczuli, że muszą działać, więc tak jak reszta kraju 2 stycznia grzecznie wrócili do roboty.
Zaczęło się powoli, od wspólnego pisania muzyki w mroźnej aurze zimowego Sheffield. Wkrótce jednak sprawy zaczęły nabierać biegu dzięki inspiracji euforyczną muzyką dance, której akurat słuchali oraz ich własnemu wydanemu jeszcze przed Wembley singlowi „Drown”, który stanowił nieco łagodniejszy przykład ich charakterystycznego elektronicznego rocka. „Drown” trafił na brytyjską listę 20 top singli oraz do pierwszej dziesiątki amerykańskiej listy rockowej. Ten sukces zachęcił Sykesa i Fisha, już w pełni zintegrowanych z zespołem, do podjęcia się roli współproducentów nowego albumu. „Drown był dla nas świetny”, tłumaczy Fish. „Dał nam pewność, że jeśli tylko chcemy, możemy być właśnie takim rodzajem kapeli: kapelą nie tylko dla fanów metalcore, lecz taką, którą polubić mogą wszyscy”.
„Z krzyków wycisnęliśmy tyle, ile się dało”, mówi Sykes. „Mieliśmy ambicję, by każdy kolejny kawałek z jednej strony na maksa trafiał do ludzi, a drugiej żeby nic się nie powtarzało”.
Wkrótce zaczęły się sesje nagraniowe, a Sykes, podobnie jak to było w przypadku poprzednich albumów grupy, przystąpił do nich z ogromnym zapałem. Pracując nad wokalem, poszedł w kierunku większej uczuciowości i mniejszego natężenia krzyku. „Krzykiem nie da się przekazać dużo więcej niż złość i desperację”, wyjaśnia Sykes. „A my tym razem chcieliśmy powiedzieć o wiele więcej”. Jeśli chodzi o teksty, podczas gdy Sempiternal był albumem konceptowym opowiadającym o walce z uzależnieniem, tym razem, jako że życie Sykesa jest znacznie bardziej zrównoważone, teksty koncentrują się na – jak to wyraził Fish „sprawach, z którymi musisz sobie radzić, gdy masz uporządkowane i szczęśliwe życie”. „Chodzi o odnalezienie światła w ciemności”, wyjaśnia Sykes. „Także te najgorsze doświadczenia mojego życia sprawiły, że jestem tu, gdzie jestem. Znęcanie się w szkole, moje uzależnienie, ludzie, którzy mnie zranili – wszystko to przyjąłem i zamieniłem w coś genialnego”. Pewien element tej dopiero co odkrytej równowagi między pozytywnym myśleniem a melancholią – równowagi opartej na wierze Sykesa, że ignorowanie problemów to najgorszy sposób radzenia sobie z nimi – znalazł swoje odzwierciedlenie w muzyce. Zespołowi udało się stworzyć najbardziej aktualne utwory w całej swojej historii. Najcięższy z zespołów odkrył muzyczną lekkość. W pewnym momencie muzycy Bring Me The Horizon rozważali celowe napisanie „czegoś naprawdę mocnego” wbrew swojemu instynktowi. „Gdy piszesz muzykę, musisz iść za głosem z wewnątrz siebie”, wyjaśnia Fish. „W przeciwnym razie wszystko szybko się rozpadnie. Ludzie to przejrzą”.
Następnie zespół zamienił zmrożone Sheffield na grecką wyspę Santorini, gdzie czas pomiędzy sesjami nagraniowymi w Black Rock Studios spędzał leżąc na czarnym piasku, chłonąc słońce, jeżdżąc motorowerami, podziwiając piękne okolice i imprezując z tubylcami. W takich okolicznościach powstawał ich piąty album „That’s The Spirit”. „Jako zespół zawsze musimy walczyć, by przekonać do siebie ludzi”, wyjaśnia Sykes. „Tym razem ludzi sami chcą usłyszeć, co mamy. Są spragnieni i podekscytowani. Niewiele zespołów znajduje się w tej szczęśliwej sytuacji. Nie chcę, żebyśmy byli kapelą tylko dla metalowców. Chcę pójść o krok dalej i być takim zespołem, który pozostaje wierny swoim korzeniom, a jednocześnie ma wśród fanów miłośników różnych gatunków muzycznych”. „That’s The Spirit” to klucz do nowej generacji rocka, stanowiący dowód na to, że Bring Me The Horizon mogą nie tylko (znów) podbić świat, ale również go zmienić.
Dokąd więc iść, gdy stanęło się już na szczycie? Dla Bring Me The Horizon odpowiedź jest prosta: gdziekolwiek ma się ochotę!
|